Aiguilles d'Arves |
To jest jeden z tych
dni w górach, które zdarzają się bardzo rzadko, ale pamięta się
je lepiej od pozostałych.
To jeden z tych dni, kiedy człowiek wie,
dlaczego tyle poświęca by po tych górach chodzić.
Wreszcie, to
jeden z tych dni, kiedy pogoda jest niepewna i nie wiadomo czy w
ogóle uda się zobaczyć to na co się czeka.
Aiguilles d'Arves to
prawdziwa perła Alp Delfinackich. Trzy strzeliste skalne turnie,
które dumnie układają się na kształt korony, to jeden z
najwspanialszych masywów całych Alp. Niezmącona cywilizacją
przyroda oraz zupełne pustki na szlakach pozwalają obcować
wyłącznie z górami i zwierzyną, która pasie się tu bez opieki
pohukujących pasterzy. Jednak to czego tam doświadczyłem przerosło
oczekiwania, bo nie był to zwyczajny dzień jakich w górach
wiele. To miejsce poruszyło mną do głębi i z czystym sumieniem
mogę stwierdzić, że pobyt w tym zakątku Alp był kwintesencją
chodzenia po górach.
W drodze do Entraigues można zobaczyć przedsmak tego co czeka wyżej. |
Grupa
Aiguilles d'Arves należy do masywu o nazwie Grandes Rousses,
będącego mikroregionem Alp Delfinackich, w których najbardziej
znanym zakątkiem jest najwyższe pasmo Écrins, jako jedyne
przekraczające 4000 m. Miejsce jest polskiemu turyście praktycznie
nieznane. Południowy skrawek Alp Zachodnich w ogóle jest przez
górołazów z naszego kraju niezwykle rzadko odwiedzany, co
potwierdzają trudności w zdobyciu jakichkolwiek materiałów o tym
regionie w języku polskim. Cały ruch w rejonie drenuje Mount
Blanc, który z okolic Aiguilles d'Arves jest zresztą znakomicie
widoczny. I to cieszy, bo dzięki temu zachował się tu dziki
krajobraz, jakiego w Alpach coraz trudniej doświdczyć.
Postanowiliśmy
zobaczyć to miejsce od strony północno-zachodniej. Po drugiej
stronie stoi schronisko, skąd ruszają drogi wspinaczkowe, a samo
otoczenie jest ciasne i dużo mniej atrakcyjne. Naszym punktem
wypadowym, który ustaliliśmy z mapy jest maleńka miejscowość
Entraigues. Dotrzeć tam można krętą drogą odbijającą z
największego miasteczka w tym rejonie - Saint-Jean-de-Maurienne.
Droga poskręcana licznymi serpentynami ma dość sporo rozjazdów,
ale oznakowanie jest niezłe, więc jeśli już zlokalizuje się
wyjazd z Saint-Jean-de-Maurienne, to dalej nie ma problemów.
Droga jest super, jechaliśmy przy głośnej muzyce, która tylko
pomagała w wykręcaniu kolejnych wiraży. Około 17 zajechaliśmy do
Entraigues. Miejscowość wydała nam się jeszcze mniejsza niż na
mapie, bo de facto składa się na nią kilkanaście domostw, a cała
gmina liczy sobie niewiele ponad 200 osób. Ale za to wieś posiada
bezpłatny, prawie pusty parking, spod którego rusza droga ku
skalnym szpiczkom – jak je umownie nazwaliśmy, do czego
zainspirowała nas oczywiście słynna „szpiczka” pod Jalovcem w
Alpach Julijskich.
Przepakowaliśmy
rzeczy, wypiliśmy piwko i już przed 18 byliśmy na szlaku. Pogoda
była świetna – niebo bezchmurne, ciepło – zresztą
zapowiadali taką aurę na kilka dni w przód i wszystko się
zgadzało. Wędrowaliśmy wciąż pod górę (1300 m deniwelacji do
podnóża szpiczek), wzdłuż potoku Torrent, aż do zachodu słońca,
nie spotkawszy nikogo więcej. Gdy zaczęło się ściemniać
rozpoczęliśmy poszukiwanie miejsca pod namiot, ale zlokalizowanie
kilku metrów kwadratowych płaskiej powierzchni wcale nie było
proste. W końcu znaleźliśmy – w miejscu zwanym le Pre Parroux,
gdzie stoi pasterska budka i rozbiliśmy się na zakręcie drogi,
dzięki czemu mieliśmy kilka metrów do strumienia i zero metrów do
szlaku, jako że śpimy na nim. Podeszliśmy tego dnia prawie połowę
dystansu.
Wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy jak piękny dzień nas czeka nazajutrz.
Mój namiot na zakręcie drogi podczas przejaśnień
po porannym deszczu.
|
Kiedy
się zbudziliśmy, jak zwykle chwilę po 6, spotkała nas spora
niespodzianka – wbrew słowom wszelkich pogodowych jasnowidzów na
zewnątrz lał deszcz! A to pech – pomyśleliśmy. Tak się
nastawiliśmy na panoramy w tym niezwykłym zakątku, a tu taka
przykra sytuacja. Przygnębieni poszliśmy dalej spać i ukojeni
regularnym dudnieniem wstaliśmy dopiero około 9. Po godzinie deszcz
ustał, a mgła powoli przerzedzała się, tak, że wpół do
jedenastej już z plecakami dreptaliśmy dalej do celu.
W okolicach
jednej z wielu opuszczonych bud pasterskich pogubiliśmy szlak, który
jak się okazało dopiero w drodze powrotnej, gwałtownie skręcał,
ale nigdzie nie zostało to w terenie oznaczone. Ruszyliśmy na
azymut pasterskimi drogami w miejsce gdzie raz po raz z mgły
ukazywał się fragment skalnej turni, a później już nawet bez
ścieżek, bezpośrednio po trawie. Krajobraz choć w szczytowych
partiach zamglony był niezwykły – góry zupełnie pozbawione lasu
to pasmo stromych połonin, nad którymi górują zagubione we mgle
skalne iglice Aiguilles d'Arves. Najwyższa z trzech turni –
Aiguille Meridionale wznosi się na wysokość 3514 m n.p.m.
Trawiaste zbocza są gęsto pocięte wąskimi żlebami, a uroku
całości dodaje żółknąca, pachnąca trawa.
Le Gros Crey, widok na Aiguilles d'Arves. |
Podeszliśmy
w rejon góry Le Gros Crey (2576 m), gdzie znaleźliśmy świetne
miejsce na namiot – płaskie siodło pomiędzy dwoma
wzgórzami. Tutaj rozbiliśmy obóz i postanowiliśmy zostać aż do
następnego dnia. 60 metrów niżej w żlebie wybija strumień, skąd
przy odrobinie cierpliwości można uzbierać butelkę świeżej
wody. Choć wyszło słońce, nadal nie było widać skalnej korony,
którą tak bardzo pragnęliśmy zobaczyć, a spowijały ją ciężkie
chmurzyska. Postanowiliśmy powędrować trochę po okolicy.
Myśleliśmy, że jesteśmy tu sami, ale okazało się inaczej. Kiedy
weszliśmy na Le Gros Crey, ku naszemu zdziwieniu spotkaliśmy dwie
ranne owce – obie miały zmiażdżone kopyta. Jedna z nich uciekła
gdzieś na dół, kiedy podszedłem, zaś druga tylko nieufnie
patrzyła. Pochyliłem się i chwilę nawet do niej mówiłem,
biedaczyna dawała się delikatnie głaskać po pysku, leżąc w
trawie i głośno dysząc, z krwawiącym tylnym kopytem. Niestety nie
było jak udzielić jej pomocy, a niedługo sama z widocznym
wysiłkiem się podniosła i uciekła gdzieś niżej.
Ranna owca na Le Gros Crey. |
W
ciągu dnia przejaśnienia były już znaczne, ale wciąż nie było
widać trzech skalnych piramid. Nadal były przykryte gęstą
pierzyną chmur, która cały dzień siedziała na nich jak
przyklejona. Chmury się kotłowały, raz było ich mniej, raz
więcej, ale zawsze zakrywały iglice. Czekaliśmy niecierpliwie cały
dzień, aż cel naszej wyprawy się odsłoni. Spędziliśmy kilka
godzin leżąc na trawie w słońcu gapiąc się w bezlitosne
chmurzyska. Poniżej grani również kłębiły się obłoki, po
których nasze cienie wędrowały otoczone tęczową glorią. Widma
Brockenu doświadczałem już wielokrotnie, ale jedynie tutaj
towarzyszyło nieprzerwanie przez kilka godzin. To naprawdę piękna
chwila, ale niedosyt i gasnąca nadzieja doświadczenia upragnionego
miejsca sprawiała jakiś ucisk. Około godziny 19, kiedy chmury
jeszcze zgęstniały chyba już zwątpiliśmy, że w ogóle tego dnia
ujrzymy góry, usiedliśmy zrezygnowani i już tylko czekaliśmy na
rychłe nadejście nocy.
Chmury, chmury, widmo Brockenu, chmury... wciąż czekamy na widoki... |
I
gdy tak siedząc odwróciliśmy się nagle, stało się to, na co
czekaliśmy. Góry pokazały się – wcześniej niewidoczne,
teraz były! Przeogromne, wyniosłe, piękne! To było to jak
uderzenie pioruna, jak głos Boga, jak odgłos trąby, łzy same
napłynęły do oczu. Nagle chmury ustąpiły, ale nie całkiem i
odsłaniając tylko wierzchołki gór, tańczyły na skałach
rzucając fantazyjne cienie, bo słońce było już nisko. Spektakl
trwał kilkadziesiąt minut, a my oglądaliśmy jak w amoku, ze
ściśniętymi gardłami co rozgrywa się przed oczyma. Byliśmy tam
zupełnie sami, nie było w ogóle ludzi. Sami w całych górach, oko
w oko z przyrodą, która jakby dla nas rozegrała to co się
działo. Być tam i poczuć, to nie to samo co opisać, gdy słowa
zamierają. To było oszałamiające przeżycie, wspanialsze niż
najśmielsze marzenia o wizerunku tego miejsca, bo tak niezwykłej
scenerii nie mógł wymyślić nam nikt z tego świata.
Na
kilkanaście minut przed zachodem słońca podeszliśmy ponownie na
Le Gros Crey, by w ostatnich promieniach doświadczyć jeszcze
tych gór, by jeszcze chwilę przedłużyć ten wspaniały dzień,
którego końca tak bardzo nie chcieliśmy. Na górze znów spotkałem
tę ranną owieczkę, biedaczyna wciąż leżała w trawie daleko od
stada. Chciałem ponownie ją pogłaskać, ale tym razem była już
bardziej nieufna. Wtedy na szczyt podeszło całe stado, które
becząc otoczyło nas w tej niezwykłej scenerii. Zachęceni również
zaczęliśmy beczeć, prowadząc przez kilka chwil ożywiony
„dialog”. I gdy po chwili stado zaczęło uciekać przepędziłem
i tę ranną owcę do reszty, która kuśtykając na trzech kopytach
śmiało pobiegła z resztą, dzięki czemu nie musiała nocować
samotnie.
Mój namiot; za nim oszałamiający spektakl natury. |
Widmo Brockenu oglądałem przez prawie 1,5 godziny. |
Chmury rozstąpiły się nagle, tańcząc na grani. |
Widownia spektaklu była bardzo liczna, ale sprawiała wrażenie niezbyt zainteresowanej. |
To
nie był koniec naszych przygód ze zwierzętami, bo już po zmroku,
kiedy doszliśmy do namiotu podeszło do nas 12 wielkich alpejskich
krów, które widzieliśmy rano w dolinie. Bardzo spodobało im się
nasze wyposażenie, którego degustację właśnie sobie urządziły.
Kiedy mój kijek trekkingowy znalazł się w pysku, przebrała się
miarka. Dzięki tej wizycie przeszliśmy przyspieszony kurs
poganiania bydła, co dla wychowanych w mieście nie wydaje się
proste. Jak rasowi pasterze pogoniliśmy intruzów wymachując rękoma
i pokrzykując, a gdy zwierzęta w popłochu uciekły,
pobiegliśmy jeszcze za nimi, dzięki czemu były zupełnie daleko, a
my bez obaw o nasze wyposażenie mogliśmy pójść spać po tym dniu
pełnym wrażeń i wzruszeń.
Ranna owca. |
Wieczorni goście |
Stado ucieka na noc do doliny. |
Na koniec oczywiście nie mogło zabraknąć Opus Magnum materiału z Aiguilles d'Arves:
Skomentuj - zostaw ślad po swojej obecności. Dziękuję!
Podoba się, więc nie dziwota, że stało się tak popularne :) Ale wszystkie fotografie zwalają z nóg :) Bardzo lubię klimaty w górach tuż po deszczu lub po burzy. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńMagiczne! Czuję się jakbym tam była, bardzo poruszający tekst. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńWspaniale fotografie. Gratulacje
OdpowiedzUsuń